zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Wszystkie suknie Marilyn Monroe

Cienkie białe szpilki przylegają ściśle do metalowego podłoża, które w odstępie milimetrów czai się na nieostrożną stopę – to dziury, w które można łatwo wpaść, wprost w otwór wentylacyjny nowojorskiego metra. W Słomianym wdowcu jest właśnie ciepły letni dzień. Para wychodzi z kina rozmawiając o przed chwilą obejrzanym thrillerze. Bohaterka filmu Billego Wildera z 1955 roku (nie ma w tym filmie nawet imienia, zwana jest po prostu Dziewczyną) chcąc rozładować napięcie i zrelaksować się, staje nad wentylacyjną kratą, kiedy powietrze wywołane podmuchem przejeżdżającej właśnie pod ziemią kolejki podwiewa jej sukienkę. Finał wszyscy znamy – scena okrzyknięta została jedną z najbardziej kultowych w historii kina, a sukienka Marilyn Monroe przeszła do historii jako it dress. 
Wielka moda. Prosty krój. Kobiecość i sex appeal w jednym. Model białej sukienki noszonej przez Marilyn w ogóle się nie zestarzał. Pięknie eksponujący plecy, podkreślający biust i talię stał się uosobieniem szyku i elegancji, ale także dzisiejszej mody którą znamy z czerwonych dywanów wszelkich maści gal filmowych. Sukienka, czy może suknia, to już nie tylko ubiór, ale cały kod – tego kim jestem i jak chcę aby mnie postrzegano. Komunikat dla świata, karta przetargowa w angażu do kampanii reklamowej, podziw innych, epatowanie pięknem. Marilyn i stojący za jej sukcesem mężczyzna byli pierwsi. 
Kim był William Travilla w życiu Marilyn? Z pewnością tym, kto odmienił jej karierę, i sprawił, że zaczęła być postrzegana jako ktoś, kogo dziś (czasem na wyrost) nazywamy ikoną. I bez mała kimś, kto znacząco wpłynął na oblicze mody, a tym samym i kina. 


Tailor is a girl’s best friend 
Wielcy twórcy mody kochają swoje muzy – to dzięki nim tworzą, to one ożywiają ich projekty, stając się interpretacją obrazu, muzyki, sztuki teatralnej – tym wszystkim może być suknia, która ma duszę. Spotkanie dwojga artystów owocuje zażyłą i długą relacją – tak, jak to miało miejsce w przypadku Yvesa Saint Laurenta i Catherine Deneuve czy Huberta de Givenchy i Audrey Hepburn. 
Pierwsze spotkanie Marilyn i Williama było prozaiczne – pracował już wtedy dla Twentieth Century Fox, do którego ściągnęła go zachwycona jego talentem aktorka Ann Sheridan. Jak wspominał, na planie filmowym ujrzał Marilyn w jednoczęściowym czarnym kostiumie kąpielowym, a ona chciała przejrzeć suknie które zaprojektował. Był rok 1950. 
Ich znajomość od razu weszła w fazę głębokiej zażyłości – Marilyn traktowała Travillę jak powiernika, jak przyjaciela, z czasem, podobno, jak kochanka. Praktycznie wszyscy mężczyźni, którzy zetknęli się z Marilyn utrzymywali że z nią spali, i Travilla nie jest tu wyjątkiem – deklarował, że w 1953 roku narodził się ich romans. 
Obdarzony zjawiskowym talentem Travilla stworzył styl, który dziś nazwalibyśmy glamour – nieprzeładowany, ale epatujący nieco ekstrawagancką elegancją, w żywych kolorach, sprawiający, że każda kobieta czułaby się w takich projektach jak bogini. Ambitny, kreatywny i bardzo wymagający, również od siebie – w zaledwie weekend wykonał aż 10 szkiców wszystkich strojów Marilyn w Słomianym wdowcu – jednocześnie narzucający rygor nienagannej figury. Monroe zawsze miała kłopot z utrzymaniem wagi, z której byłaby zadowolona i w której czułaby się komfortowo, ale dla sukienek Travilli gotowa była na największe wyrzeczenie – ze stosowaniem lewatywy dwa razy dziennie włącznie. Jak bardzo zdawała sobie sprawę z siły i wagi swojego wizerunku, a jednocześnie jak bardzo była od niego uzależniona, świadczy zdanie z wywiadu, którego udzieliła tuż przed śmiercią: „Mój zawód to jedyna podstawa mojego życia. Wydaje mi się, że mam całą nadbudowę bez fundamentu – ale pracuję nad fundamentem”.


„Chodź jak dama” 
W wielkim kasowym hicie Mężczyźni wolą blondynki z 1953 roku Marilyn przez sekundę pojawia się w zjawiskowej złotej sukni, potem tysiąckroć kopiowanej czy naśladowanej. Bo było co! Suknia widoczna jest na ekranie tylko przez kilkadziesiąt sekund, i to w dodatku w scenie tańca, gdzie jej krój nie jest dość wyeksponowany, albowiem Marilyn tańczy tyłem. Rozbudzało to wyobraźnię! Travilla powtórzył w tym kroju patent ze Słomianego wdowca – i tu plecy i dekolt były mocno eksponowane, ale całość „robi” wspaniała draperia na przedzie stroju, przywodząca na myśl szaty antycznych bogiń. Strój był tak awangardowy, że interweniowała cenzura – Hollywood to wciąż nie był wolny teren – i nie zdecydowano się go w pełni pokazać. Uczyniła to sama Marilyn, która pojawiła się w tej toalecie na rozdaniu nagród Photoplay Awards w 1953 roku. Zanim wyszła na scenę, Travilla szepnął jej: „Chodź jak dama”. Nie trzeba jej było tego dwa razy powtarzać – Marilyn jak zwykle wyglądała zjawiskowo, wzbudzając zawiść i zazdrość, ale także podziw i miłość. Szczególnie zabolał ją komentarz będącej na gali Joan Crawford, która zarzuciła kradnącej show Marilyn „groteskowe przedstawienie”. „Publiczność krzyczała i krzyczała, a Jerry Lewis wstał i gwizdnął. Należy jej powiedzieć, że społeczeństwo lubi prowokujące kobiece osobowości; ale lubi też wiedzieć, że pod tym wszystkim aktorki to kobiety” – wściekała się Crawford. 


Różowo jej 
Do tego samego filmu Travilla zaprojektował także inną pamiętną toaletę, którą potem w latach 80. przypomniała w teledysku do piosenki Material Girl Madonna - imponującą różową suknię z ogromną kokardą na pupie i rękawiczkami do łokci, przywodzącymi na myśl strój innej heroiny kina – Rity Hayworth w filmie Gilda. Travilla postawił i tu na prostotę, ale projekt i tak określono „szokującym” ze względu na użycie jako koloru nasyconej fuksji, barwy nieczęsto goszczącej na ekranie, jako wyjątkowo nieprzystojnej. To studio filmowe wymogło na Travilli zaprojektowanie takiego właśnie stroju, który miał nadać Marilyn łatkę damy. W ten sposób chciano wymazać z pamięci widzów jej występ w rozbieranej sesji do jednego z kalendarzy. Projektant miał tego świadomość, ale wiedział także, że przechodzi do historii mody. „Każdy wyglądał by w tej sukience jak w kartonie, ale nie Marilyn” – powiedział. Zastosował przy tym sprytny trick – podszył suknię filcem, aby układała się zgodnie z ciałem aktorki. Suknia była wyjątkowo ciężka i sprawiała Marilyn spore trudności w poruszaniu się. Travilla uszył jej kopię, na wypadek zabrudzenia, o co było nietrudno, zważywszy na jej niebotyczną długość. 


Happy Birthday Mr. President 
Kiedy Marilyn w 1962 roku rozpoczyna katastrofalny, być może doprowadzający do jej śmierci romans z prezydentem Kennedym, nie współpracuje już z Trevillą. Projektant był świadomy jej uzależnienia od leków, kruchości i lęku przed światem. „Chciałbym, żeby do mnie zadzwoniła, kiedy była w głębokiej depresji, myślę, że mógłbym jej pomóc” – powiedział niedługo po jej śmierci. Ich ostatnie spotkanie miało miejsce na dwa tygodnie przed jej odejściem – jedząca w towarzystwie znajomych obiad Marilyn, być może pod wpływem leków, początkowo nie rozpoznała Trevilli. 
Miesiąc przedtem Marilyn pojawia się na urodzinach prezydenta w Madison Square Garden w sukni, którą życzliwi nazywają naked dress, krytyczni – bezwstydną. Zaprojektowana przez Boba Mackie (był to jego pierwszy projekt, tuż po ukończeniu collage’u!) i uszyta przez Jeana Louisa zjawiskowa sukienka kompletnie nie pozostawia niczego wyobraźni – kiedy Monroe chwiejnym krokiem dociera na mównicę, by odśpiewać słynne życzenia urodzinowe dla prezydenta, przez salę przebiega szmer ekscytacji i niedowierzania. Krawiec szyje dla swojej modelki suknię tak obcisłą, że trzeba ją na niej zszywać. Wykonana z tysięcy (konkretnie z 2500) drobnych kryształków w cielistym kolorze, kosztująca tysiące (konkretnie 1440 dolarów) sprawia, że Marilyn ledwo może w niej oddychać. Kto się wtedy tak ubierał? Kilka lat temu sprzedano ją na aukcji za blisko 5 milionów dolarów. Obecnie podziwiać ją można w jednym z sieci muzeów Ripley’s Believe It Or Not. 
Monroe i Travilla pracowali razem przy ośmiu filmach. Marilyn podpisała dla niego kalendarz ze swoimi roznegliżowanym zdjęciami słowami: „Drogi Billy, proszę ubieraj mnie zawsze. Kocham cię, Marilyn”. 


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.