zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

William Szekspir

Jej samej nie wypadało bowiem zajmować się tak mało szlachetnym rzemiosłem, jak pisanie drapieżnych, rubasznych i naszpikowanych erotyzmem sztuk. Niezależnie od tego, kim był, William Szekspir okazał się geniuszem. Jego utwory to bezlitosne zwierciadło, w którym odbija się nasza krucha egzystencja, torturowana przez kata zdradliwego losu, mrocznych uczuć i moralnych dylematów. 


Znałeś podobno nie więcej niż jedną regułę dramatu. Pisząc, wykazywałeś ignorancję w takich dziedzinach, jak geografia, historia czy filozofia. Nie byłeś biegły w sprawach militarnych oraz dotyczących dworskiej etykiety. I zrobiłeś taką karierę!
Nie rozumiem, co w tym dziwnego. Przecież w twoich czasach, by zrobić karierę, wystarczy być ambitnym beztalenciem, które publicznie kogoś obrazi lub zainfekuje internet paszkwilem albo opartą na prymitywnej linii melodycznej piosenką. Ja natomiast byłem ambitnym geniuszem. Nawet jeśli brakowało mi wiedzy, nadrabiałem wybitnym talentem pisarskim, a także znajomością świata i ludzkiej natury.


Koledzy po fachu mówili o tobie, żeś niewykształcony prowincjusz, drobny wytwórca, który wyrwał się z produkującego rękawiczki zakładu swego ojca w rodzinnym Stratfordzie, by rozpocząć karierę w show-biznesie jako dramatopisarz i aktor.
Mój upór zaprowadził mnie do Londynu, gdzie wszedłem w skład trupy aktorskiej Słudzy Lorda Szambelana. Następnie zaś stałem się współwłaścicielem słynnego teatru The Globe w Southwark, na prawym brzegu Tamizy. Ciekawe, czego bardziej zazdrościli zlepiacze rymów, którzy wytykali mi brak wykształcenia: tego, że byłem coraz bardziej sławny i doceniany przez ówcześnie panujących monarchów, a mój teatr uchodził za najlepszy w Anglii, czy tego, że byłem coraz bogatszy? Nawiasem mówiąc, czy zauważyłaś, że o nich już nikt nie pamięta, a ja wciąż jestem ikoną – nie tylko kultury wysokiej, ale i mainstreamu? 


Istotnie, twoją pozycję doceniono już w XVII wieku, kiedy to angielski pisarz i krytyk, Samuel Johnson, pisał: „Strumień czasu, który nieustannie wymywa rozpuszczalną materię innych poetów, opływa skałę szekspirowską, nie czyniąc jej szkody”.
Ba, z tego, co wiem, wyliczono, że i teraz każdego dnia gdzieś na świecie powstaje jedna książka na mój temat. Nieźle jak na zwykłego brytyjskiego rękawicznika, prawda?


Jak sądzisz, dlaczego twoje dzieła są tak chętnie wystawiane na deskach teatrów? W czym tkwi ich sukces? 
Jak to w czym? W ponadczasowości. W tym, że są precyzyjnie wykonanym, zachwycającym i wprawiającym w zdumienie portretem następujących po sobie epok, zwierciadłem kolejnych pokoleń, które narcystycznie się w nim przeglądają. A także w interpretacyjnej wieloznaczności, która do dziś każe się zastanawiać, czy Hamlet to wariat czy udający obłęd wyrachowany polityk, a Makbet – tchórzliwy morderca, a może dzielny wojownik nieuginający się pod ciężarem losu.


Wprawdzie światowej sławy polski szekspirolog, Jan Kott, pisze, że Hamlet jest jak gąbka, że jeśli go nie stylizować i nie grać antykwarycznie, wchłania w siebie od razu całą współczesność. Ale to niemożliwe, by rzeczywistość sprzed pięciuset lat tak dalece harmonizowała z dzisiejszym światem, doskonale rozwiniętym choćby w sensie technicznym.
Nawet nie wiesz, w jak wielkim jesteś błędzie. Ubieracie się dziś inaczej, porzucając koronki, kryzy i perłowe kołnierze na rzecz minimalistycznych strojów. Gdy podupadacie na zdrowiu, zażywacie antybiotyki, zamiast przykładać do ciała pijawki. Nie musicie wysyłać posłańców z wiadomościami, bo macie tablety, laptopy i smartfony. Nie jeździcie konno, bo przemieszczacie się koleją szybkiej prędkości i samolotami odrzutowymi, a niedługo pewnie będziecie odbywać podróże międzyplanetarne. Zrezygnowaliście z bitew w otwartym polu na rzecz wojen hybrydowych. Ale naturę macie podobną do natury waszych przodków.


To znaczy jaką?
Porywczą, podatną na miłosne trzęsienia ziemi, ulegającą atakom zazdrości i zawiści, zdolną do nienawiści, zdrady, podstępu, morderstw i gwałtów. Próżną i przebiegłą. Żądną władzy oraz bogactwa…


Sądzę, że nas przeceniasz. Chciałbyś widzieć najsłynniejsze budowle świata, a masz do czynienia z muzeum miniatur. Pragniesz napawać się intensywnymi barwami i doskonałymi kształtami, a patrzysz na pokraczne figury o wyblakłych kolorach. Wskaż mi Otella naszych czasów, gotowego z miłości przekroczyć granicę życia i śmierci. Ja widzę jedynie festiwal letnich uczuć: tanie celebryckie rozstania i powroty, żałosne afery rozporkowe, rozwody pod publiczkę, podczas których grzebie się uczucia i dzieli majątek.
Nie bądź taką pesymistką. Mam niezłego kandydata na Otella XXI wieku – Oscara Pistoriusa. Czyż to nie tragiczna, szekspirowska postać? Bohater, który całe życie zmaga się ze swoim przeznaczeniem. Gdy ma jedenaście miesięcy, traci nogi, a mimo to robi karierę jako biegacz. Zyskuje sławę i ma miliony wielbicieli. Wydaje mu się, że zagrał przeznaczeniu na nosie. Ale mało tego. Poznaje piękną modelkę Reevę Steenkamp. Zakochuje się w niej z wzajemnością. Planują wspólną przyszłość. Pistorius, mimo że biegacz, czuje się jak bokser, który znokautował na ringu swój początkowo niesprzyjający los. Ale ten okazuje się niezniszczalną bestią. Podrywa się z maty i zadaje ostateczny cios. Sportowiec zabija osobę, którą kocha najbardziej na świecie.


Ale przecież zgodnie z oficjalnymi komunikatami dokonał zbrodni, bo pomylił narzeczoną z włamywaczem…
Hola, hola, prawda nie skrywa się w oficjalnych komunikatach lecz między wierszami. Tutaj, podobnie jak w mojej twórczości, jest podwójne dno i liczne niedopowiedzenia. Niezależnie od wyroku sądu, pozostają spekulacje dotyczące chorobliwej zazdrości biegacza… Najważniejsza jednak konkluzja, płynąca zarówno z casusu Pistoriusa, jak i z lektury moich dzieł, brzmi: przed losem nie ma ucieczki. 


Jednak, jeśli mnie pamięć nie myli, Otello pozbawił życia nie tylko ukochaną Desdemonę, ale i siebie, więc mam wątpliwości co do trafności twojej analogii.
No cóż, jakie czasy, taki Otello. Może i masz rację, mówiąc, że wszystko jest trochę wyblakłe i pokraczne.


Właśnie. Taka na przykład walka o tron to u ciebie, powiedzmy w Ryszardzie III, krwawy spektakl.
Istotnie, to nieustanne intrygi, zdrady, tortury, morderstwa i akty zemsty. To świat, w którym jedna zbrodnia pociąga następną, a każda krzywda zostaje pomszczona. To władcy, którzy po kolei skręcają sobie karki, zrzucając się ze schodów historii.


A teraz? Bezbarwny erzac. Marne cienie przeszłości. Przedstawicieli władzy wybieramy w nudnych demokratycznych wyborach, a swoją dezaprobatę dla politycznych przeciwników wyrażamy, jedząc manifestacyjnie sałatkę w sejmowej sali obrad.
Nie tylko jedząc. Słyszałem o przypadku publicznego spoliczkowania politycznego adwersarza przez silącego się na oryginalność polityka i publicystę, który obecnie buduje renomę Polski w europarlamencie. No i nie można nie wspomnieć o błyskotliwych parlamentarnych sporach i debatach publicznych. Toż to istny werbalny majstersztyk. Wprowadziłem do języka angielskiego około 1500 słów, ale brakuje mi talentu, wyobraźni i rozmachu, by dorównać językowej giętkości waszych mówców. 


Skoncentrujmy się lepiej na twoich misternie zbudowanych zdaniach, po mistrzowsku oddających kondycję człowieka w świecie, pokazujących jego życie rozpięte między tym, co zamierzamy, a tym, co przyniesie los. Niepozostawiających wątpliwości, że ciągle przekraczamy jakieś granice: między porządkiem a chaosem, rozsądkiem a szaleństwem, łagodnością a drapieżnością, lojalnością a wiarołomstwem, wreszcie życiem a śmiercią.
Spotykałem się jednak z zarzutami, że czasami jestem za bardzo oddany zabawom słowem, płaski i mdły; że nie wiadomo, czy traktować mnie bardziej jako poetę czy dramaturga. Przemądrzały filozof Wolter utrzymywał, że nie mam za grosz dobrego smaku, a w Tołstoju wzbudzałem wręcz wstręt i znużenie. Ale właściwie to dla mnie komplement, świadczący o tym, że perfekcyjnie oddawałem rzeczywistość. Moje utwory są zbyt doskonałe, by je kategoryzować i zamęczać schematycznymi interpretacjami. W każdym przenikają się zagadnienia polityczne, miłosne, rodzinne, dotyczące etyki oraz metafizyki i stawiające pytania o sens życia. Wiele spośród nich można czytać jednocześnie jak romans, kryminał, dramat polityczny i historyczną kronikę.


Współcześnie często są interpretowane przez pryzmat marksizmu, psychoanalizy, feminizmu, dekonstrukcji…
Cóż, biorąc pod uwagę mą eschatologiczną elastyczność, może powinienem odwiedzić tych interpretatorów jako duch i wybić im z głowy przykrawanie moich tekstów do tych naukowych fanaberii. Ale z drugiej strony, czy nie szkoda wysiłku, skoro życie jest tylko powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nieznaczącą…?


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.