Skąd wiem, że hejt nastąpi? Ano postanowiłam skrytykować na Facebooku mój pobyt na Kasprowym. Na odzew nie trzeba było czekać. Nie znam się, nie byłam w WKN-ie (no nie byłam), nie czuję klimatu, nie doceniam trudności i niedostępności Świętej Góry, ani tradycji i historii, która wyziera z każdego zakątka perły Podhala.
Do Zakopanego jeździłam od dziecka, najpierw z rodzicami (słoneczko ma Gubałówce i miś na Krupówkach) potem z moją rodziną. Na Gąsienicowej stawiałam moje pierwsze narciarskie kroki, a właściwie szusy, żeby po kilku sezonach awantur z mężem (dlaczego, cholera… nie jedziesz) przesiąść się na deskę snowboardową i tym płaskim sposobem uzupełnić edukację na Goryczkowej.
Snowboard, w przeciwieństwie do nart i męża, trwa przy mnie i pozwala cieszyć się śniegiem w różnych pięknych zimowych miejscach Europy. Przy czym muszę podkreślić, że najbardziej lubię zażywać przyjemności szusowania w pięknym słońcu. Hardcore pt. wiatr i lód walący w twarz, omijam.
Ferie zimowe dane mi było spędzić z liczną rodziną w Zakopanem, a konkretnie w Kościelisku. Z naszej pięknej chałupy, ulokowanej gdzieś na wysokości Gubałówki i sowicie zasypanej śniegiem, roztaczał się wspaniały widok na Tatry: majestatyczny Giewont, smog nostalgicznie ścielący się w dolinach, - 15 °C skrzyło się w śniegu, a słońce grzało jak oszalałe. Aż serce podskoczyło, że może jednak Zakopane pokocham. Czar prysł gdy dotarłam na Krupówki. Spacer po głównej promenadzie Zakopanego okazał się walką o życie. 20-centymetrowy, niczym nie posypany lód, wyściełał całą nawierzchnię. Ukoronowaniem mojej wyprawy był więc efektowny przewrót à la Pele, prezentujący krupówkowej gawiedzi pełen numer mojego obuwia, a mnie wzbogacając o parę siniaków. Na wszelki wypadek zabroniłam więc mojemu sędziwemu ojcu wyruszać na jakiekolwiek spacery. Widmo endoprotezy stawu biodrowego nie opuściło mnie do końca pobytu.
Następnego słonecznego dnia córka zaproponowała wypad na Kasprowy. Słońce pięknie grzało, wyjazd zaplanowałyśmy na 11.00. Córeczka zakupiła bilety on-line, stawiłyśmy się pod kolejką 10 minut przed czasem, wystarczająco wcześnie, żeby odebrać skipassy z automatu przy biurze obsługi klienta.
Dopadamy automat, córeczka czyta potwierdzenie zamówienia, jakiś magiczny numer, który trzeba wklepać, żeby nasze skipassy się wydrukowały. Klepiemy. Nie wchodzi. Klepiemy drugi raz. Bez skutku. Pan z obsługi każe użyć numeru, który po zamówieniu dostałyśmy SMS-em. Nie dostałyśmy. Sprytne dziecko siada na śniegu i loguje się do systemu zakupu biletów. W systemie jest numer. Wspaniale. Drukujemy skipassy. I już w 20 minut później dyskutujemy z obsługą PKL żeby jednak nas wpuściła do kolejki. Pół godziny później jedziemy na górę.
Niestety w międzyczasie słońce schowało się za chmurki, ale widoczność nadal doskonała, szczęśliwe wychodzimy z budynku kolejki i gnamy na Goryczkową.
Dojazdówki w stronę Doliny Cichego nie ma. Jest za to 100 metrów stromego podejścia pod górę, które trzeba pokonać, aby dojść do trasy. Co mamy zrobić, ruszamy. Mimo że deska snowboardowa jest raczej lekka, już po dwudziestu krokach czuję się jak Reinhold Messner zdobywający zimą Karakorum. Goryczkowa wynagradza nam ten trud totalną pustką. I tylko pogoda całkiem się zmieniła, czyli wiatr i lód w twarz. Cholera.
Wieczorem po miłym dniu wybieramy się z młodą na kolację do centrum. Ojciec, któremu zakaz wychodzenia zaczyna lekko doskwierać proponuje, że w ramach urozmaicenia odwiezie nas do miasta. Po piętnastu minutach popijamy wino, jedząc pyszności i plotkując. Po kolacji zamawiam taksówkę żeby wrócić do domu. Gdy wyłuszczam, gdzie trzeba nas dowieźć, pani z korporacji tłumaczy mi, że nic z tego, bo kierowcy nie mają samochodów z napędem na cztery koła, a w łańcuchach nie jeżdżą, bo się opony niszczą. Druga korporacja, trzecia i czarta potwierdzają ten przedziwny fakt.
Jadąc więc do domu Audi A8 prowadzonym przez miłego kolegę naszego kelnera z restauracji, rozmyślałam nad ciężkim życiem górali. Jak ci ktoś w chałupie umrze, wstawiasz w zaspę za domem i czekasz do wiosny. Kobita rodzi w domu, przegryzasz pępowinę, bo karetki ponoć też nie mają napędu na cztery koła.
Nie dla mnie takie atrakcje. Słońce, góry i górali pozostawiam wyznawcom Świętej Kasprowej Góry. Nie będę im robić tłoku.