Dziś zastanawiamy się, jak tego dokonał? Uprawiając bowiem bardzo intensywną komunikację w sieci, świadomie wypaczamy język, adaptujemy zagraniczne skróty bądź tworzymy własne. Robimy to także poprzez używanie symboli, emotikonów czy innej odmiany pisma obrazkowego. Zmiana języka oczywiście najbardziej widoczna jest u przedstawicieli pokolenia, które nie pamięta już czasów bez sieci, ale stopniowo wkracza też do codzienności każdego z nas. Wystarczy choćby, że w życiu zawodowym czy prywatnym musimy obcować z gimbazą.
Czy są na sali grammar nazi?
Język używany w Internecie często nazywany jest slangiem. Slang to, jak podają słowniki języka polskiego, potoczna odmiana języka używana przez jakąś grupę zawodową lub środowiskową. Tylko że Internet przestaje być „określonym środowiskiem”, bo praktycznie każdy z nas ma z nim styczność. A skoro jego język staje się coraz bardziej powszechny, także w naszej pozasieciowej komunikacji, musimy uznać go za nieodłączną część całego językowego „ekosystemu”. Trzeba się z tym faktem niestety pogodzić, choć nie podoba się to wielu językowym purystom, którzy w sieci postanowili walczyć o językową czystość, wytykając bez pardonu najmniejszą literówkę. Tak zwani grammar nazi nigdy nie śpią! Czy jest jednak rzeczą możliwą, by w tej olbrzymiej liczbie komunikatów, które piszemy, język pozostał taki sam, nietknięty? Dziś praktycznie nie rozmawiamy. Wszystko wymieniamy na piśmie. Używamy do tego klawiatury, coraz częściej też stukamy po prostu palcem w ekran. W samo sedno trafia Wikipedia, pisząc o slangu internetowym: „Ułatwia on i przyspiesza komunikację poprzez zmniejszanie liczby uderzeń w klawiaturę”. Bo tu rzeczywiście o liczbę uderzeń chodzi. „To, czym piszemy, odgrywa pewną rolę w sposobie formowania się naszych myśli” – powiedział Nietzsche. Istotnie, gdybyśmy usiedli z kartką papieru czerpanego i piórem, już same narzędzia wtłoczyłyby nas w dryl eleganckiej komunikacji. Co innego e-maile, czaty, Skype’y, esemesy. Tu wszystko dzieje się w nieprawdopodobnym tempie, a coraz częściej także równocześnie. Dlatego nie ma czasu na konwenanse, nawet na względną poprawność nie ma już czasu.
Co ja pacze? Tylu hejterów dziś tweetuje
Słowo „to tweet” znalazło się w „Oksfordzkim słowniku języka angielskiego”. U nas wciąż znaczenie słowa „tweetowanie”, niekiedy zastępowane słowem „ćwierkanie”, rozumieją tylko nieliczni użytkownicy Twittera i zapewne nieprędko wejdzie ono do zestawu pojęć oficjalnych, choć sporą rolę może tu odegrać telewizja i inne media tradycyjne, które chętnie powołują się na publikowane tam treści. Jesteśmy jednak bardziej konserwatywni w kwestii języka – także od Włochów, u których słowa „deletare” i „loginare” są już oficjalne. Internetowy język rzeczywiście jest mocno oparty na anglicyzmach. To naturalny wpływ miejsca, w którym narodził się Internet. Mamy więc cały zestaw słów, takich jak „nick” czy „login”, których obecność w połączeniu z Internetem jest bardzo oczywista, bez względu na obszar językowy, w którym funkcjonujemy.
Ale czad! ROFTL!
Komunikacja w Internecie ma różne odmiany: komunikatory, e-maile, platformy społecznościowe, takie jak Facebook lub Twitter, czaty czy wreszcie fora i komentarze pod tekstami zamieszczanymi w sieci. Na forach i w komentarzach aż roi się od dziwnych skrótów. Do najpopularniejszych należą ostatnio RIL i TL;DR. Pierwszy z nich oznacza: Read it later. Dostajemy wyraźny sygnał od czytelnika, że materiał go zainteresował, kiedyś do niego wróci, ale czy jest to rzeczywista deklaracja, czy tylko kurtuazja – trudno tak naprawdę powiedzieć. Drugi skrót rozszyfrować należy w następujący sposób: Too long – didn’t read. Niejeden autor po czymś takim załamie ręce, wyrwie włosy z głowy i wpadnie w depresję. Naprawdę – nie ma potrzeby, choć na użytek Internetu warto jednak pisać inaczej. Stron internetowych w gruncie rzeczy się nie czyta. Skanuje się je wzrokiem. Wychwytuje się także zamieszczone w tekstach hiperłącza, które przenoszą nas w kolejne odmęty Internetu, do kolejnych stron i zagadnień. Czasami stanowi to wsparcie informacyjne dla tekstu wyjściowego, coraz częściej wiąże się także z reklamą.
Współczesny internauta posługuje się jednak nie tylko słowami. Jako wsparcie służy mu cała lista skrótów czy emotikonów. Często posługuje się także obrazem.
Elo, Twoja ostatnia słitfocia – OMG!
Luknęłam i od razu dałam lajka!
Przeciętny europejski internauta używa ok. 700 słów. Kiedyś standardem było ok. 3 tysięcy. Spory spadek, tak by się mogło wydawać. Internet to jednak nie tylko słowa. To też symbole, które stają się elementami współczesnej komunikacji. Małpa jest ich królową, a królem #hashtag. Ten drugi stał się w ostatnim czasie prawdziwym fetyszem. Znaczek stawiany przed słowem, tak by można je było łatwiej wyszukać w danym serwisie, np. na Twitterze czy Instagramie, poprzedza już słowa wytatuowane na ludzkim ciele i coraz częściej urasta do rangi kultowych.
Sprawdź to w FAQ albo wyguglaj sobie!
Emotikony, uzupełniające niewerbalną sferę naszej internetowej komunikacji, czasem nawet zastępują zupełnie słowo pisane. Pierwszy emotikon został użyty bardzo dawno temu, w 1982 r. o godzinie 11.44. Jego twórcą był profesor Scott E. Fahlman. Emotikony jednych denerwują, więc od nich stronią. Inni ich nadużywają, choć ich obecność nie jest bezcelowa. Kiedy nadawcę i odbiorcę treści dzieli ekran komputera, nie ma miejsca na pozawerbalne środki wyrazu. Emotikony podkreślają więc i wzmacniają przekaz, a właściwie zwyczajnie go uzupełniają. Zjawisko to przybiera jednak na sile. Opisała je niedawno blogerka Natalia Hatalska w swoim cyklu „slangoskop”. Nosi ono miano emoji i jest niczym innym jak powrotem do pisma obrazkowego. W tej konwencji utrzymane są np. biografia Miley Cyrus czy teledysk Katy Perry do piosenki „Roar”.
Ta appka to niezły wyczes!
Serwis royal.pingdom.com opublikował w liczbach to, co działo się w sieci w 2012 roku. Na przykład: internauci wysyłali dziennie średnio 144 mld e-maili. Sporo, prawda? Pocieszające (lub nie) jest to, że 70 proc. z nich to spam. Liczba aktywnych użytkowników Facebooka przekroczyła miliard. Każdego dnia średnio 2,7 mld razy klikają oni „lubię to”. Wysyłamy też dziennie średnio 175 mln tweetów. Jeszcze bardziej na wyobraźnię działają liczby odnoszące się do jednej minuty w sieci. Użytkownicy Internetu zaledwie w ciągu 60 sekund wpisują do wyszukiwarki Google 2 mln pytań.
Jak widać, Internet nie zwalnia. Wprost przeciwnie. Już dziś na świecie znajduje się dokładnie tyle urządzeń podłączonych do niego, ile liczy nasza populacja. Co ciekawe, w 2015 r. liczba sprzętów w sieci ma się zwiększyć dwukrotnie. Już teraz wielu z nas posługuje się równolegle kilkoma ekranami.
EOT – czyli koniec tematu…
Choć tak naprawdę to dopiero początek. Oczy i uszy miejmy szeroko otwarte. Bo język tworzony przez użytkowników Internetu – najszybszego medium świata – będzie nas niejednokrotnie zaskakiwał. Nie musimy go używać, ale rozumieć warto!
Niektóre występujące w tekście słowa nie zostały wytłumaczone. To zabieg celowy, mający zachęcić czytelników do zabawy słowem w Internecie. Polecamy słowniki: www.pablik.pl/slownik oraz http://www.miejski.pl/