zachwyt, inspiracja, pragnienia, zmysł, smak, ciekawość, zapach, pożądanie, piękno

Biblioteka poezji Wisławy Szymborskiej

Rozmowę toczymy w pokoju, w którym Szymborska pracowała, organizowała słynne loteryjki, a przede wszystkim prowadziła intensywne życie towarzyskie.

 

Zastanawialiśmy się długo co zrobić z mieszkaniem pani Wisławy. Powstał pomysł, żeby sprzedać je sąsiadom za ścianą, którzy chcieli sobie powiększyć metraż. Pojawiła się też idea komercyjnego wynajmu. Ostatecznie postanowiliśmy zachować jak najwięcej z charakteru tego mieszkania, jaki miało za życia Szymborskiej. I otworzyć je dla innych pisarzy. 
To jest mieszkanie z wczesnych lat 90. Szymborska wprowadziła się do niego rok po Noblu. Było trzecim z kolei, które oglądała. Pierwsze miało znajdować się dokładnie naprzeciwko mieszkania Miłosza, przy ul. Bogusławskiego. Mówiła: „Oj, za blisko, za duże nagromadzenie noblistów, zbyt często będziemy się spotykać”. Drugie mieściło się w nowym bloku, ale panią Wisławę zniechęciło to, że musiałaby długo objaśniać gościom, jak tam trafić. To mieszkanie sprzedawali poprzedni właściciele, a wynajęty pośrednik nie powiedział im, kto jest zainteresowany kupnem. Właścicielka widząc Szymborską wykrzyknęła: „O rany, a ja panią właśnie czytam!”. Mieszkanie bardzo jej się spodobało; było jasne, ciche i miało duży przedpokój.
Jednym z argumentów, by tu się przeprowadzić był fakt, że Szymborska właściwie zawsze mieszkała w tej dzielnicy Krakowa. Mówiła, że będzie mogła chodzić na swój ulubiony plac przy ulicy Lea i ulubionej księgarni.
Wyprowadziwszy się z rodzinnej kamienicy przy ul. Radziwiłłowskiej pani Wisława zamieszkała najpierw w Domu Literatów przy Krupniczej. Jej pierwsze samodzielne mieszkanie, nazywane przez jej przyjaciół szufladą, mieściło się tuż przy wspomnianym placu, przy ulicy Nowowiejskiej. Potem przeprowadziła się na Chocimską, właściwie na drugą stronę placu. 
Pani Wisława miała swój rytuał: przychodziłem do niej mniej więcej dwa razy w tygodniu o 10:00 po to, by – jak to mówiła – szurać papierami. Około 11.30 zawoziłem ją samochodem w okolice Rynku, by załatwiała tam swoje sprawy. Zastanawiałem się zawsze, jak stamtąd wracała, a mówimy o czasie po Noblu. Nie lubiła tramwajów, nie lubiła przestrzeni, gdzie ktoś mógł ją rozpoznać. Zatem wracała piechotą i musiało jej to zajmować jakieś 20 minut, może pół godziny. Robiła to też na pewno dla zdrowia. Parę razy ją widziałem, zastanawiałem się czy nie podwieźć, ale miałem poczucie, że chce być sama. 
Szymborska bardzo lubiła to mieszkanie. Dobrze się tu czuła. Mieszkanie na Chocimskiej znajdowało się na czwartym piętrze, w bloku nie było windy. To były dwa pokoiki i mam wrażenie, że ona nie miała tam swojego miejsca. Stół służył zarówno do pracy jak i do jedzenia. Wchodzenie na czwarte piętro było dla niej męczące. 
Kiedy wprowadziła się tutaj, podjęliśmy decyzję o skorzystaniu z usług dekoratorów wnętrz, państwa Barbary i Jacka Siwczyńskich. Ściana oddzielająca kuchnię od pokoju jest ich pomysłem. Słynne kuchenne okienko, przypominające to, które można spotkać w barach mlecznych, było pomysłem pani Wisławy. 
Nie ma tu obecnie najsłynniejszego chyba mebla z tego mieszkania, czyli komody z niezliczoną ilością szuflad, prawie pod sam sufit. Zaprojektował ją – według wytycznych Szymborskiej – Jacek Siwczyński. Zapytałem ją kiedyś, co będzie w nich trzymać, skoro dostęp do nich jest utrudniony. Odpowiedziała, że to, czego najbardziej nie lubi, czyli zeznania podatkowe, a także instrukcje obsługi różnych sprzętów elektronicznych, zwane przez nią obstrukcjami. Uwielbiała szuflady, uważała, że są największym wynalazkiem ludzkości. W środkowym rzędzie mieściły się większe szuflady – tam trzymała apaszki, składane parasolki, a także archiwum Kornela Filipowicza. Boczne szuflady wypełnione były ogromną kolekcją starych pocztówek. 
W mieszkaniu są dwie sypialnie: tę po lewej wybrała dla siebie, i słusznie, bo znajduje się od południowej strony. Jest tam więcej słońca, ciepła i ogólnie jest przyjemniej. Każdy pokój w tym mieszkaniu ma swój balkon. 
W sypialni znajdowała się „biblioteka poezji”; Szymborska trzymała tam tomy poezji różnych autorów, ułożone alfabetycznie, nazwiskami. Na wielu z nich znajdowały się dedykacje od zaprzyjaźnionych poetów i poetek. W tym pokoju znajdował się także stół z szybą na blacie, zaprojektowany przez Stefana Pappa, do którego skompletowane były krzesła. Pod tą szybą pani Wisława umieszczała różne zabawne wycinki z gazet i robiła swego rodzaju „wystawkę”. W tej właśnie sypialni Szymborska pisała, głównie leżąc w łóżku. Na maleńkich karteczkach robiła notatki do wierszy, których stosik piętrzył się na półce przy łóżku. 
Drugi pokój, nazywany był „pokojem Urszulki” na cześć Urszuli Kozioł, jej przyjaciółki, poetki i redaktorki miesięcznika Odra, która podczas pobytów w Krakowie w nim nocowała. Tam też znajdowało się mnóstwo książek, głównie naukowych, ale też słowników i encyklopedii. Przy jednej ze ścian stało biurko w kształcie litery L. W tym pokoju przepisywała wiersze i felietony na maszynie do pisania stojącej tu na biurku. 
Pyta pani o zwierzęta. Ona nigdy o tym nie mówiła wprost, ale miałem takie wrażenie, że koty to miał Kornel Filipowicz i... tyle. Nie nadawała się do zwierząt. Kiedyś, gdy mieszkała jeszcze w Domu Literatów, sąsiedzi zostawili jej na przechowanie kota. Tak go zdemoralizowała, że jego ulubionym zajęciem stało się zrzucanie szklanego spodeczka od herbaty.
W domu nie miała też żadnych roślin. Nie przychodziło jej do głowy, aby się nimi zająć. Gdy dostawała kwiaty, zapominała je wstawić do wazonu z wodą. Albo wstawiała, ale bez wody. Najchętniej jednak pozbywała się tych bukietów. Gdy wracała z jakichś uroczystych bankietów, przepytywała taksówkarza czy ma żonę, czy kochankę i dawała mu te kwiaty. 
Mam taką teorię, której nie da się już zweryfikować, że ona nie lubiła starego budownictwa, gdyż jest ono w jakimś sensie zobowiązujące. Jak się mieszka w starych murach, trzeba mieć obraz w złotych ramach albo meble, które pasują do wnętrza… A pani Wisława lubiła budownictwo modernistyczne, PRL-owskie. Takie po prostu mieszkania-prostokąty, które można wypełnić, czym się chce i jak się chce. 

W mieszkaniu niestety nie ma już oryginalnych obrazów, które tu niegdyś wisiały. Teraz wiszą powiększenia wykonanych przez nią kolaży. Nie lubiła portretów, nie lubiła, gdy obraz na nią „patrzył”. W pokoju, w którym się znajdujemy wisiał bardzo piękny obraz Marii Jaremy, a także Barbary Gawdzik-Brzozowskiej – niby portret, ale jednak nierealistyczny. Pani Wisława miała też maski. Podczas prywatnego pobytu w Wenecji kupiła pierwszą z nich. Nawiązała kontakt z Ryszardem Hodurem, który robił maski do teatru i kupowała je od niego. W dużym pokoju znajdowały się także dwa obrazy Nikifora oraz piękny globus nieba. 
Posiadała także różne przedmioty które kupowała i dostawała. Trochę to było jej zbieractwo, ale jak przyznała się znajomym, że lubi kiczowate przedmioty, a te które uznawała za godne tego miana, należały do typu wyrafinowanego kiczu, zaczęła być nimi obdarowywana. Te, które podobały jej się mniej, były rozdawane na loteryjkach, które organizowała przy tym dużym stole. Znam kilkoro takich, którzy wylosowali przedmioty, które sami jej dali. No, ale wiadomo: los bywa przewrotny. 
Co rozumiem przez termin „wyrafinowany kicz”? Na przykład kupiła sobie stary srebrny widelec, który ktoś powyginał tak, żeby wyglądał jak roślina. Wisiał sobie dumnie na ścianie. Był też kicz quasi religijny – przyklejony świątek w rozmodlonej pozycji… Pudełeczko z jakiegoś kościoła, kupione w sklepie ze starociami, XIX-wieczne, z napisem „dla biednych dzieci” z prześlicznym kiczowatym rysuneczkiem mającym wywołać współczucie. Są tu też nadal kieliszki z podobizną łosi, które uznała za tak brzydkie, że aż piękne. Przywiozła je ze Szwecji. 
W mieszkaniu przebywają teraz czasami obcokrajowcy i z myślą o nich tworzymy biblioteczkę przekładów Szymborskiej. Znajdują się tu także książki o niej, jej biografia, pióra Anny Bikont i Joanny Szczęsnej, a także ta mojego autorstwa, korespondencja z Kornelem Filipowiczem. Także roczniki National Geographic, które prenumerowała. Znajdowała się tu także podstawka pod książki – figura kota, którą podarowałem Oldze Tokarczuk, gdy dostała nagrodę Nobla. Przeszedł w godne ręce. 
Po śmierci pani Wisławy zgodnie z jej wolą przez 7 lat mieszkała tu pani Wanda Klominek, przyjaciółka, której Szymborska dożywotnio przekazała to mieszkanie. Pani Wisława była zaprzyjaźniona z sąsiadami zza ściany, odwiedzali się na kawę czy koniaczek, a potem Szymborska pytała żartem czy zamówić im taksówkę. 
Nie ma tu najważniejszego mebla – była to sofa, na której odbywały się wywiady. O 10:00 rano częstowała gości koniaczkiem, co wprawiało w osłupienie zwłaszcza skandynawskich dziennikarzy. 
Siedzimy w zielonym pokoju, mówi pani, że w szmaragdowej komnacie? 
Kuchnia za to była brzydka. A propos – nie gotowała za bardzo, mówiła, że talenty rozłożyły się równo między nią a siostrę – ona wspaniale gotowała, ale za to nie pisała wierszy. 
Gdy urządzała przyjęcia, to zamawiała najczęściej pizzę, co wprawiało w osłupienie gości ze świata. Wina za to były niezłe. Bardzo lubiła wołowinę po burgundzku, ale częściej jadała boeuf Strogonowa. Zamawiała ją z zaprzyjaźnionej restauracji pana Jana Barana, który sam jej to jedzenie zresztą przywoził, w takich wielkich garach, które ja potem odwoziłem. 
Miała kilka flagowych dań, które przygotowywała sama – była to sałatka z kapusty kiszonej z kurkami marynowanymi. Drugim ulubionym daniem były zrazy z kaszą gryczaną, które robiła na cześć Czesława Miłosza, przyjeżdżającego do Krakowa na lato. Kiedy się zaczęło robić chłodno – co jego żona Carol komentowała, że pierwszy raz jest w takim kraju, gdzie musi nosić rajstopy – wracał do tej swojej Kalifornii. Raz musieli tu zostać dłużej z powodów zdrowotnych, przezimowali po prostu i Carol mówiła: „W rajstopach czuję się jak kiełbasa” – a było to bodaj jedyne słowo, które wyraźnie wymawiała po polsku. 
Rytuał przyjęć wyglądał tak samo. Przychodziło 8-10 osób, powyżej 10 zaczynał się tłum, jak mówiła. Dobierała gości pod kątem potencjalnych rozmów, można powiedzieć, że tym samym kontynuowała tradycję XIX-wiecznych salonów. Nie chodziło o to, aby się najeść, tylko żeby gadać. Bywało tak, że kiedy myślała i pracowała nad jakimś wierszem, potrzebowała dodatkowych informacji lub inspiracji. Zapraszała wtedy takich gości, którzy mogli by jej na interesujący ją akurat temat coś opowiedzieć. 
Często przyjeżdżał ktoś z zagranicy, któryś z jej tłumaczy czy przyjaciół. Niewiele brakowało, a byłby tu Woody Allen – był w Polsce i byłem w kontakcie z jego managerką, aby go zaprosić. Pani Wisława na pewno podałaby, jak to miała w zwyczaju, aperitif Martini z kolorowymi wisienkami we wściekłych kolorach, a potem główne danie. Zupy nie. Jedno danie. 
Kiedy bywał tu Miłosz musiała być wódeczka – jako litewski niedźwiedź nie uznawał takich płynów, jak wino. Nienawidził szampana. A później były loteryjki – polegały na tym, że do kapelusza wrzucano przygotowane wcześniej losy – tyle ile było gości, tyle było fantów. Były one najczęściej pakowane w tzw. torby chorobowe, czyli samolotowe. Było z tego bardzo dużo radości. Niestety niewiele zdjęć się zachowało – teraz wszystko jest w telefonie, kiedyś to nie było takie proste. A potem był koniaczek, kawa lub herbata. Loteryjki obywały się mniej więcej dwa razy w miesiącu. 
Kto tu bywał? Sławomir Mrożek, Czesław Miłosz, różni znajomi z różnych okresów jej życia. Na przykład Danuta Michałowska, wspaniała aktorka, z którą pani Wisława chodziła do gimnazjum. Często trafiałem na państwa Czyżów – małżeństwo fizyków – pani Czyżowa jest ciotką Grzegorza Turnaua. Profesor Czyż był znakomitym fizykiem i też dużo czytającym człowiekiem, dużo rozmawiali o książkach. Przyjeżdżali znajomi z Włoch, Izraela, Nowego Jorku. Bywał też Jacek Kuroń. Pani Wisława wyznaczyła 100 tys. dolarów nagrody na cele społeczne, które przekazała Kuroniowi, a on stworzył nagrodę Społecznika Roku. Bywali tu Ireneusz Kania, profesor Henryk Markiewicz, państwo Krystyna i Ryszard Kryniccy, Maja i Adam Zagajewski, Urszula Kozioł. Ewa Lipska przez chwilę nawet miała ochotę kupić mieszkanie obok, kiedy przeprowadzała się z Wiednia do Krakowa. 
Przyjaźnie kobiece, przyjaźnie z poetkami… To był ważny element jej życia. Bardzo lubiła z nimi korespondować albo tak od czasu do czasu spotkać się, aby pogadać, byle nie o poezji. Jeden ze znajomych poetów powiedział, że przychodził regularnie do Szymborskiej, a wtedy ona czytała mu swoje wiersze, a on jej swoje. To mi się wydaje niemożliwe. Miłosz tak robił: czytał swoje wiersze z rękopisów i pytał: „Jak wam się podoba, co myślicie?”. Ona – nigdy. Ucinała rozmowy, gdy ktoś ją komplementował i komentował jej wiersze, dziękowała, ale nie chciała rozmawiać na ten temat. Być może poruszała te wątki z tłumaczami. Natomiast z poetami wolała rozmawiać o czymś innym. Nienawidziła spędów poetyckich – jeśli ktoś ją zapraszał na festiwal poetycki, to był spalony, bo wiadomo było, że nie przyjedzie. 
Mam wrażenie, że uważała, że gdy poeta rozmawia z innym poetą o poezji, to się robi coś w rodzaju chowu wsobnego. Rozmowy z tak zwanymi zwykłymi ludźmi były dla niej bardzo ważne – z paniami fryzjerkami, ze sklepowymi… 
Nie lubiła jednak tzw. „pustych kalorii”, czyli small talków, rozmów o niczym. Oczywiście było dużo anegdot, to była forma, w której się dobrze czuła, więc dużo się mówiło także o poetach i pisarzach. Była otwarta na inne poetyki, to nic, że były jej obce. Ważne było to, że rozmowa toczyła się o sprawach ważnych. Kiedyś zawiozłem ją do Konstancina na jakiś literacki spęd i potem pytałem, czy ją bardzo molestowali inni poeci. A ona na to: „Nie, wie pan tam były takie same równolatki Tuwima, one się z takimi małolatami nie zadają”. 
Swoją drogą fajnie by było, gdyby tych dwoje się spotkało? Spotkali się, chyba w Krakowie. Tuwim miał na twarzy tzw. myszkę i nie lubił się fotografować z jednej strony. Ktoś ją zapytał po tym spotkaniu z Tuwimem, czy ona to zauważyła. Odpowiedziała, że nie, bo jej uwagę przykuły wyłącznie jego oczy. 
Zachowały się ich listy, ale bardzo formalne. Ona pracowała jako redaktorka Życia Literackiego, więc jest to korespondencja dotycząca publikacji. Istotę części listów Miłosza też stanowi taka treść. Bardzo zdawkowo ze sobą korespondowali, rozmawiali dużo, także przez telefon, ale nie korespondowali.


W zasadzie powinienem dokończyć rozpoczętą w poprzednim numerze opowieść o Azji, gdzie po przygodach w Malezji, na wyspie Langkawi i w Wietnamie, w Sajgonie, poleciałem do Tajlandii, ale pomyślałem sobie, że raz, co za dużo to niezdrowo, dwa, sam Bangkok to za mało, żeby napisać fajnie o tym kraju.

Urzeczeni niezwykłością tego kraju postanowiliśmy opisać to, co przez kilka dni udało nam się tu zobaczyć, czego posmakować i czym nacieszyć oczy
 

Sztuka jako odtrutka na rzeczywistość. Sztuka jako lustro, bo kto inny pokaże dosadniej? I wreszcie sztuka jako wyraz kontestacji.